odchudzicsie
" />Witam
I bardzo proszę o pomoc w rozwiązaniu problemów mojej sadzonki kawy. Przeczytałam encyklopedię i inne wątki na temat kaw, ale sprawa nadal nie jest dla mnie oczywista.
Sadzonkę kupiłam rok temu. Mam wrażenie, że prawie w ogóle nie rośnie. Co może być przyczyną? Nie nawoziłam jej wcześniej (ten błąd już naprawiam). Niepokojące są też te brązowe plamki na zakończeniach liści. Roślina na pewno nie jest przelewana, nie wystawiam jej też na słońce - stoi w sporej odległości od okna, na półce. Może powinnam ją przesadzić? Czy uniwersalna ziemia do roślin zielonych będzie dobra? Np. 'terra osmocote', bo taką ostatnio kupiłam.
Dziękuję z góry za rady
" />Od jakiegoś czasu niektóre liście kawy zwijają się w trąbki i pojawiają się brązowe plamy. Czy ktoś mógłby mi coś doradzić?
[tag=image][/tag][tag=content]Autor: atomek
Tynk obłażący ze ścian jak skóra z trędowatego. Wypłowiałe plakaty. Tunezja, Maroko, Tajlandia, Egipt. Opaleni ludzie na tle pożółkłych palm. Rachityczna paprotka.
Spocony, wąsaty, gruby - siedzi w obrotowym fotelu przy biurku ze sklejki. Przerzuca kartki.
Wentylator rozwiewa papiery, powietrze liże jego tłuste włosy. Przy suficie trzeszczy jarzeniówka.
- Chwilowy kryzys, chwilowy. - pomrukuje pod nosem, spina kartki i chowa je do szuflady. Podchodzi do zlewu, napełnia elektryczny czajnik chlorowaną wodą.
Wyciąga papierosa. Zieloną od sztucznego światła przestrzeń wypełnia biały dym. Wnika w gardło, w płuca, w zęby, w skórę.Za cienką gipsową ścianą szum wody. Spuszczonej. Rury stukają. Myszy skrobią pazurami o ściany.Położenie nie jest zachęcające - piwnica, małe okienko, brudne i zakurzone.Paprotka walczy o światło, o słońce, o jarzeniówkę, o wodę, o uwagę - dostaję tylko pety i niedopitą herbatę z firmowego kubka.
Zalewa herbatę. Torebka wypływa na wierzch jak kapok topielca. Biały ponton. Pije herbatę, wypala jeszcze jednego papierosa. Spogląda na zegarek. Wylewa resztki do paprotki, gasi światło.
Przekręca tabliczkę na "Zamknięte". Przekręca klucz. Dwa razy. W prawo.
***
Przekręca klucz. Dwa razy. W lewo.
Rytuał - czajnik, herbata, papierosy, paprotka.
Papiery, stosy papierów. Folderów. Ofert. Ulotek reklamujących wyblakły tunezyjski raj.
Koło dwunastej wpada sprzątaczka. Stoją na korytarzu, oparci o ścianę. Sprzątaczka częstuje się papierosem. Narzekają. Na czasy, na zastój, na marną pracę. Na braki.
Sprzątaczka o wściekle rudych, farbowanych włosach. Siwe odrosty, niebieski fartuch w kwiatki.
Puder na pociętej zmarszczkami twarzy, czarne oczy i krwista szminka.
Płyn. Wiadro. Mop.
Papieros tli się w żylastych, spracowanych rękach. Na filtrze zostaje czerwony ślad.
Uśmiecha się, żółtymi od kawy zębami. Bierze jeszcze papierosa, wkłada go do kieszeni fartucha i odchodzi. Buty stukają o zielone linoleum.
Wraca do biura i włącza wentylator.
Liście paprotki schną, zieleń przechodzi w brąz. Brązowe plamki wysysają życie, soki. Jak tasiemiec. Porządkuje ulotki, czyta zestawienia. Czeka. Mija godzina. Chce wstać i włączyć czajnik. Drzwi skrzypią. Zrywa się.
Wchodzi. Kobieta. Pyta, czy to tutaj.
Zaprasza, proponuje. Kawa, herbata, może papierosa? - puszcza oko, zaczyna się pocić.
Ona siada na krześle, noga na nogę, nieobecna. Bierze do ręki ulotkę.
Mówi o Tajlandii, plaży, hotelach, gwiazdkach. Szampanie. Homarach. Wszystko wliczone.
Nie pamięta jak to było po angielsku, zdecydowanie lepiej brzmi.
Ona słucha, przegląda ulotki. Jej wzrok wędruję na okno, na plakaty, na stosy papierów.
Nie ustępuje, przedstawia ofertę. Egipt, piramidy. Sahara, wielbłądy.
Ona patrzy jakby z pobłażaniem. Mówi, że przyjdzie znowu za jakiś czas.
Potrzebuje namysłu. Konsultacji. - myśli. Odprowadza ją do drzwi. Usłużnie otwiera.
Do zamknięcia myśli tylko o niej. W końcu.
Wylewa resztki herbaty do paprotki i zamyka.
Jutro wróci. Na pewno. Tajlandia.
Już jest jego.
***
Przecież ta firma nie istnieje od trzech lat, mówi portier.
Widać dla niego istnieje nadal, odpowiada ona, pracownica socjalna.
On nikomu nie przeszkadza. Niech go pan nie niepokoi. Przyjdę za kilka dni, zobaczyć jak się miewa.
Wsiada do samochodu.
Wycieczka do Tajlandii. Musi o tym pomyśleć.[/tag]
A tu takie małe opowiadanko... Wypracowanie w sumie do szkoły, stare, teraz sobie o nim przypomniałam.
[center]Do końca[/center]
Dotknęłam kiedyś miłości…*
Drzewa i krzewy zaczynały się zielenić. Wszędzie dookoła widziałam łąki wiosennych kwiatów. Krokusy, żonkile, szafirki, hiacynty… Ich zapach wprowadzał człowieka w pewien stan uniesienia. Każdy czuł się wolny, świeży i niczym nieskrępowany. Wiatr orzeźwiał, pachniał miłością. Nikt nie mógł od niej uciec, nikt nie mógł się jej ustrzec. Nawet ja.
- O czym myślisz? – Spytał mnie, czule całując moje włosy. Jak zwykle przeszył mnie przyjemny dreszczyk i cudowne ciepło rozeszło się po moim ciele. Odwróciłam głowę i spojrzałam w jego piękne niebieskie oczy, teraz wpatrujące się w moją twarz z widocznym uwielbieniem.
Uśmiechnęłam się.
- O wiośnie, o tobie, o mnie… O nas – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Ostatnio dużo myślałam o takich sprawach. Nie mogłam przestać.
Odwzajemnił uśmiech i pocałował mnie w czubek nosa.
- A wiesz, o czym ja myślałem? – spytał nawijając sobie na palec kosmyk moich brązowych włosów.
Oparłam z powrotem głowę na jego ramieniu, tak doskonałym. Tak niesłychanie kochanym.
- O czym? – Zamknęłam oczy, delektując się nadchodzącą chwilą i słowami jej towarzyszącymi.
- Kocham cię – odpowiedział po prostu, przytulając mnie mocniej do siebie. To mi wystarczyło.
I musiało wystarczyć.
- Do końca?
- Do samego końca.
…miała smak gorzki…
Nastała jesień. Żółte, pomarańczowe, brązowe i czerwone liście zaścielały cały Hyde Park, niczym wielki ognisty dywan. Słońce delikatnie świeciło, ogrzewając swoimi promieniami ziemię. Pomimo tego, że jesień okazała się cieplejsza od chłodnego lata, na dworze raczej nie widywano zbyt wielu ludzi.
Kiedy byłam mała, jesień była moją ulubioną porą roku. Dzięki ciepłym kolorom towarzyszącym temu okresowi przenosiłam się w swój własny fantastyczny, baśniowy świat. Każdy promień słońca, każda idealna kropla deszczu, każdy liść i drzewo były dla mnie magiczne. Nie tym razem.
Pukanie do drzwi. Granatowy mundur policjanta i odznaka wyciągnięta, tak abym mogła przeczytać imię i nazwisko przedstawiciela prawa.
- Margaret Pagie?
- Owszem, w czym mogę pomóc?
- Zna pani tego człowieka? – przed oczami mignęło mi zdjęcie mojego męża.
Kiwnęłam wolno głową, czekając na najgorsze.
- Pani mąż zginął w wypadku samochodowym. Nie zdołaliśmy mu pomóc, zmarł na miejscu. Proszę przyjąć nasze wyrazy współczucia.
Świat wokół mnie rozmył się w jedną wielką plamę, nie widziałam już nic więcej. Oprócz błękitu jego oczu. Patrzyłam i patrzyłam i nie mogłam uwierzyć. Obiecał, że będzie ze mną do końca. Samego końca.
…jak filiżanka ciemnej kawy
Pogodna jesień bardzo szybko przerodziła się w mroźną, białą zimę. Płatki o najbardziej fantazyjnych wzorkach, każdy inny, wirowały wokół mnie. Wiatr hulał, rozwiewając moje włosy, tworząc gęstą aureolę wokół twarzy. Cały cmentarz pogrążony był w nienaturalnej ciszy, nagrobki przykryte były pierzynami świeżego śniegu. Jedyną, odróżniającą się od tego białego krajobrazu postacią, byłam ja. Ubrana w ciemny płaszcz, koloru kawy. Najbardziej gorzkiej, najukochańszej kawy, którą sama sobie zaparzyłam. Która rozpaliła we mnie ogień, wzmogła mój rytm serca, jeszcze niedawno współgrający z jego.
Schyliłam się i odgarnęłam z płyty śnieg, by móc przeczytać imię i nazwisko mężczyzny, który tak długo był częścią mojego życia. Nie. On nadal do niego należał i nigdy nie przestanie nią być. Nie okłamał mnie – był cały czas ze mną, aż do końca. Swojego końca.
*fragm. wiersza Haliny Poświatowskiej